piątek, 21 października 2016

Wszystko jest możliwe

Żyjemy w przyszłości. Wprawdzie dzieci nie latają do szkoły na małych helikopterkach przyczepionych do tornistrów, jak za dzieciaka miałam okazję przeczytać w futurystycznej czytance, ale wiele wizji z literatury i filmu znalazło swoje urzeczywistnienie w naszych czasach. Choćby deskorolka Marty'ego McFly :) A na poważnie: jako dzieciak podziwiałam wideorozmowy, pojazdy poruszające się z fantastyczną prędkością, przenośne telefony... Teraz mamy to wszystko, a nawet znacznie więcej! Cóż może nas w przyszłości zaskoczyć...

Rzodkiewka. Mnie zaskoczyła rzodkiewka. Z ubiegłego tysiąclecia pamiętam wiosenne wyprawy do szklarni, niecierpliwe podkopywanie młodziutkich kiełków, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie nadają się już do spożycia. Cały rok się na to czekało! I ta rozkosz, towarzysząca schrupaniu PIERWSZEJ W TYM ROKU, mmm... A teraz? Chcesz rzodkiewkę - idziesz do sklepu i kupujesz, nieważne - marzec, sierpień czy listopad. Wprawdzie rozmiar jakiś dziwny i smak niezupełnie ten sam, ale za to przez cały rok. Taką to przyszłość mamy. Dlatego też, gdy dziś zajrzałam na strony serwisu skoków narciarskich (sezon tuż-tuż!), nie zdziwiła mnie reklama, jaką tam ujrzałam: naśnieżanie stoków, przez 365 dni w roku, nawet do +30 st. C. Po rzodkiewce już nic w tym stylu mnie nie zdziwi.

Takie mamy czasy, że czegokolwiek zapragniemy, mamy to w zasięgu ręki. No, czasem zasięg ręki zależy od zasięgu portfela, jak np. moje wymarzone podróże kosmiczne, ale jednak wszystko jest możliwe. Już teraz, natychmiast. Człowiek współczesny nie musi czekać. Nie lubi czekać! Gorzej: nie umie czekać. Żyjemy łatwo, szybko, niecierpliwie.

Możemy w dowolnym momencie dostać rzodkiewkę, możemy w lecie pojeździć na sztucznym śniegu, możemy kupić sobie sweterek powstały w ciągu - nie wiem - dwóch godzin?
Do luksusu łatwo jest się przyzwyczaić, ale nie bez kosztów. To, co mamy na wyciągnięcie ręki, wkrótce staje się naszą codziennością, rzeczą tak zwyczajną, jak komunikacja miejska, e-mail, bułka w piekarni. Nie ekscytuje, nie porusza wyobraźni ani zmysłów. Wieje nudą. Dlatego ekscytacji musimy szukać dalej, bardziej i mocniej. Potrzebujemy czegoś więcej niż wiosennej rzodkiewki, listu tradycyjnego, wydzierganego przez babcię swetra. Oczywiście bez trudu znajdziemy coś dla siebie - w naszym świecie nie ma rzeczy niemożliwych, ewentualnie są te jeszcze nie do końca obmyślone. Ale mam wrażenie, że w rozwoju cywilizacji coś poszło nie tak. Coś straciliśmy. Coś zostawiliśmy za sobą.

Gdzieniegdzie mają miejsce próby wskrzeszenia tego czegoś. Slowfood, rękodzieło, agroturystyka, seks tantryczny, Wakacje na dwóch kółkach (pozdrawiam Pana Henryka :) )... To są inne doznania, inne emocje. Odroczona gratyfikacja smakuje lepiej, bo jest wyczekana, zmysły pobudzone do znacznie wyższych poziomów... i nagle jest, dotarliśmy, dostaliśmy. To jak swędzący przez godzinę czubek nosa, który wreszcie podrapaliśmy.
Kiedyś to było normą, takie było życie, takie zwyczaje. Teraz możemy zapisać się na kurs rękodzieła, zapłacić za prace w ekoogródku agroturystycznym i tak dalej. Teraz uczymy się tego na nowo, odkrywając radość powolnego tworzenia czy zdobywania. To jest prawdziwy smak życia - ta rzodkiewka, ta pasja, zapach śniegu, dotyk miękkich splotów domowej dzianiny, pieczone w ogniu ziemniaki, świeże kasztany w kieszeni.

Niniejszym zaczynam kolejny sezon migania drutami, z jakąś nową energią, nowym przywiązaniem i ekscytacją :)
Pierwszy konkurs skoków 25 listopada. Niech no tylko nie próbują budować skoczni na stadionie.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Każdy ma taką rzecz...

...taką rzecz, która jest czymś więcej niż rzeczą. Ja miałam buty, stare dobre Zuchy, które zwiedziły ze mną pół Europy, a na emeryturę przeszły dopiero wówczas, gdy podeszwy stały się przezroczyste. Stare, dobre Zuchy... Gdybym potrafiła je zrekonstruować, nie wahałabym się ani chwili.
Niestety, przychodzi taki moment w życiu każdego sentymentalnego odzienia, gdy ktoś spojrzy na nie okiem znawcy i w dobrej wierze powie: "weź to wywal". Mija kolejnych kilka lat, pojawia się kolejnych kilka pęknięć, a w końcu z bólem serca przyznajesz znawcy rację.
Dziś właśnie taka historia...

Jej bohaterem jest sweter, zakupiony tak dawno, że trudno dokładnie ustalić - gdzie, kiedy i za ile. Sweter z historią, pełen uczuć i wspomnień. Przetarty wszędzie, gdzie to możliwe, pełen nowych oczek o niestandardowych rozmiarach, kolokwialnie mówiąc - dziurawy. Porozciągany. Zniekształcony. A drugiego takiego ze świecą szukać...

Oto nasz bohater w pełnej krasie, a tuż obok z ułożonym kominem - tak był zazwyczaj noszony.
Komin gruby, podwójny. Rękawy baaardzo długie, prawie do kolan. Przyjemny śliwkowy kolorek, przynajmniej tam, gdzie włóczka się nie przetarła do białego rdzenia. Klasyk.

W każdym razie właścicielka wymarzyła sobie reinkarnację jej starego przyjaciela. Gdy usłyszałam jego historię, coś we mnie drgnęło. Może to duch moich Zuchów... Dość, że podjęłam się tego zadania. Najpierw długie dywagacje nad kształtem i kolorem, bo a nuż właścicielka jest gotowa na rewolucję? Potem wybór włóczki - tak, jednak fioletowa, choć inny odcień i dużo ciemniejsza. Potem żmudne przymierzanie, planowanie, przycinanie koncepcji, aż wreszcie chwyciłam druty i do dzieła!
Przyznam ze wstydem, że długo się z nim mierzyłam, może dlatego, że wykonanie kopii sentymentalnej to wielka odpowiedzialność i trudne zadanie. Coś może umknąć mojej uwadze, coś nieuchwytnego okiem osoby postronnej, a fundamentalnego dla właściciela.
W międzyczasie koncepcja uległa zmianie, pojawił się nowy, elektryzujący pomysł! Ale o nim potem.

Gdy praca nad jakimś projektem się przedłuża, historia tworzy się sama. Tak oto nowe wcielenie śliwkowego sweterka przewędrowało ze mną kilka tysięcy kilometrów, ponieważ najlepiej dzierga się w podróży. Byliśmy  w Chorwacji, i w Gdańsku, w Warszawie, w Żaganiu i w Międzyzdrojach, aż w końcu, zebrawszy pył z niejednej drogi, junior został ukończony.
Od razu widać różnice - dół i rękawy nie są takie szerokie jak u jego alter ego. Kolor dużo ciemniejszy, głęboki. Włóczka była grubsza niż w oryginale, toteż "młody" jest cieplejszy. W związku z tym problematyczny okazał się komin, ponieważ po złożeniu go podwójnie stał się zdecydowanie zbyt gruby. Postanowiłam więc nie zszywać go, a najpierw skonsultować z właścicielką.
Tymczasem zobaczcie, jak się ma nowe do starego:


Komin u młodego jest nieco szerszy, rękawy - krótsze, toteż po konsultacji postanowiłyśmy, że nie będą podwinięte. Dół młodego jest węższy, co w prezentacji na leżąco może psuć ogólne wrażenie, ale po założeniu na siebie okazuje się zgrabnie dopasowany.











Ostatecznie komin nie został zszyty. Oto, jak się prezentuje:
Tak, to właśnie jest owa elektryzująca nowinka :) Ewa znalazła kolorową włóczkę doskonale ożywiającą głębię barwy, i po krótkiej burzy mózgów ustaliłyśmy, że znajdzie się ona na kominie i zostanie wykorzystana do samego końca.
 Zbliżenie pokazuje cały urok tej włóczki. Szczęśliwie dziergałam komin okrężnie i bezszwowo, co zapewniło łagodne przejście kolorów.
Komin w całej okazałości prezentuje się tak:
Ostatecznie nie został zszyty, dzięki czemu zwielokrotnieniu uległa pula możliwości zastosowania i układania go. Można go zawijać kolorem lub fioletem do zewnątrz, można nałożyć na głowę w chłodne dni, można namarszczyć.
Widoczne w połowie połączenie włóczek powinno się naprostować po pierwszym praniu.

Nowy sweterek otrzymał swoją historię jeszcze przed ostatnimi szwami, a ciąg dalszy napisze życie.


Niech się dobrze nosi :)



I jeszcze rzut okiem na obie historie:

wtorek, 8 marca 2016

Trójca świetna

Nie nie, nie próżnuję. Od roku realizuję się zawodowo w interwencyjnym domu dziecka. Kocham moją pracę, angażuję w nią dużo mojego czasu i energii. W związku z tym rzadko mam czas, aby sięgnąć po druty, ale kilka dzieł w tak zwanym międzyczasie popełniłam. Spróbuję nadrobić zaległości, a zacznę od najświeższych, dziś ukończonych. Przedstawiam trójcę świetną ;)

Misiek, krowa i koń, nastawieni, jak widać, nad wyraz refleksyjnie, ale i gotowi na wszelką przygodę.

Zaczynając od lewej. Proszę Państwa, oto miś. Jasny beżowy, włóczka typu boucle, dzięki czemu wydaje się kędzierzawy. Trochę eksperymentowałam z wymyślonym kiedyś wzorem, ale mam uczucie niedosytu. Sądzę, że wzór miśka wymaga gruntownej przeróbki, może nawet nowego projektu. Może kiedyś.  
Choć mordkę ma sympatyczną ;) Tylko nie całkiem misiowatą.

 
 Za dzieciaka, gdy jeździliśmy w góry, rodzice kazali mi wypatrywać "czerwonych krów". Miał to być znak, że jesteśmy już w górach. Kiedy zobaczyłam pierwszą w życiu "czerwoną" krowę, byłam lekko zdumiona, może i rozczarowana. Czerwone krowy są bowiem brązowe!

 Nie ujmuje im to uroku.
  
I na KONIEc koń, zdaje się, że to jakaś rasa, córka wie, bo pilnowała kolorów. Mnie nie pytajcie, ja się na koniach nie znam, jeno na drutach.
 



 I wreszcie słówko od recenzenta ;)